Recenzja filmu

Charlie musi umrzeć (2013)
Fredrik Bond
Evan Rachel Wood
Shia LaBeouf

Konieczna (?) śmierć (starego) Shii LaBeoufa

Reżyser  nieustannie lawiruje między hollywoodzką sztampą a arthouse’owym zadęciem. Raz jest ironiczny i wprowadza dystansującą narrację,  innym razem uderza w tony melodramatyczne. Od
Shii LaBeoufa prób zerwania z wizerunkiem hollywoodzkiego złotego chłopca ciąg dalszy. Po pierwszych krokach w nieznane (występ w "Gangsterze" i kontrowersyjnym teledysku Sigur Ros), a przed premierą "Nimfomanki" Von Triera, aktor staje tu w rozkroku między swoimi dwoma ekranowymi wcieleniami. "The Necessary Death of Charlie Countryman", opowiadając historię o urastającym do rangi sytuacji niepozornym bohaterze, dokumentuje przy okazji proces przepoczwarzania się gwiazdora.

Charlie (LaBeouf) to neurotyczny młodzieniec nadużywający tabletek na uspokojenie. Romantyk i maminsynek pozostaje posłuszny swojej rodzicielce nawet po jej śmierci. Gdy chłopakowi objawia się jej duch i każe mu jechać do Bukaresztu, ten czym prędzej wsiada w samolot. Tam czeka go spotkanie z piękną wiolonczelistką (Evan Rachel Wood), uwikłaną w krwawą rozgrywkę między dwoma gangsterami (Mads Mikkelsen i Til Schweiger).

Zakręcony młodzian wrzucony w aferę ponad jego siły to typ postaci, z jakim zazwyczaj kojarzymy LaBeoufa. Modelowym przykładem jest żywcem wyjęty z Kina Nowej Przygody Sam Witwicky z serii "Transformers": panikujący, ale ostatecznie stający na wysokości zadania. Charlie również dokonuje czynów, o jakie sam by się nie podejrzewał. Już pierwsza scena filmu zdradza jednak, że jego wysiłki pójdą na marne. Tytuł zawiera w końcu spoiler.

Otwierające ujęcie skupia się na pobitej i zakrwawionej twarzy bohatera. Pamiętający "Gangstera" widzowie niewątpliwie dostrzegą prawidłowość strategii aktorskiego rozwoju LaBeoufa. Pierwsza zasada: daj się brutalnie pobić, najlepiej wielokrotnie (jest jeszcze druga strategia: rozbierz się do naga). Żeby było ciekawiej, Shia to nie jedyny aktor walczący w filmie Fredrika Bonda z hollywoodzką szufladką. W transgresję idzie tu też Rupert Grint (czyli Ron z "Harry’ego Pottera"): a to podrzuci komuś ecstasy do piwa, a to przedawkuje viagrę, a to odwiedzi klub ze striptizem.

Te aktorskie metamorfozy dobrze współgrają z barokową tonacją filmu. Bond nieustannie lawiruje między hollywoodzką sztampą a arthouse'owym zadęciem. Raz jest ironiczny i wprowadza dystansującą narrację (głos Johna Hurta), innym razem uderza w tony melodramatyczne. Od wyśmiewania błyskawicznie przeskakuje do wzruszania, ale nie potrafi uwiarygodnić tej szarpaniny. Nie wytrzymuje narzuconego sobie zawrotnego tempa i w rezultacie przelewa tylko z pustego w próżne.

A mimo to ogląda się to całkiem dobrze – właśnie dzięki energii i zaangażowaniu, którymi emanuje LaBeouf. Tylko że to akurat fundamenty jego starego emploi, które, jak widać, sprawdzają się w różnych konwencjach. Czyżby nowy Shia był po prostu starym Shią wpisanym w inny kontekst?
1 10
Moja ocena:
5
Rocznik 1985, absolwent filmoznawstwa UAM. Dziennikarz portalu Filmweb. Publikował lub publikuje również m.in. w "Przekroju", "Ekranach" i "Dwutygodniku". Współorganizował trzy edycje Festiwalu... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones